W gigantycznym milczeniu kształtuje się nasza niewyznana, niema i zakneblowana rzeczywistość.
Witold Gombrowicz. „Dziennik 1953–1969”.
Przeraża mnie brak wątpliwości. Pewność, która się nadyma i pręży, niezdolna z ironią spojrzeć sama na siebie. Odpowiedź, która zapomniała, że jest zrodzona z pytania, które zawsze przecież jest bardziej żywe, otwarte i skromne. Moja maniera pisania i ta pewność jest jedynie pozorem kierowanym do samego siebie w pierwszym rzędzie, bowiem tak rozumiem sens tego co robię. To otwarty dialog z własnym i osobnym sposobem myślenia, który raz za razem musi mnie zdradzać i sam siebie muszę nieustannie poddawać w wątpliwość, bo wiem i czuję, że tak czy inaczej jestem pewnego rodzaju oszustwem, zabrudzeniem, czymś co wciąż trzeba dekonstruować, bo nosi w sobie potencjał nieskończonego zła i szaleństwa w mrocznych przepastnych głębinach chaosu czarnej materii — podświadomości.
To Zbiorowa Nieświadomość, która chce cię zdominować. Podporządkować. Uczynić sługą. To realna Moc Ignorancji. Ślepy pozbawiony kierunku impuls — reakcja łańcuchowa przyczyny i skutku, która z każdym dniem rozsadza kolejne strefy pozornego bezpieczeństwa. Ludzie tracą rozum. Stają się coraz bardziej szaleni i irracjonalni, ponieważ w istocie nie mają oparcia w samych sobie, są totalnie i beznadziejnie zależni od okoliczności. Te okoliczności — warunki ulegają gwałtownej i nieuniknionej kompromitacji, wszędzie pachnie zwykłym gównem i ten smród infekuje wszystko inne, uderza jak podmuch po każdej kolejnej eksplozji kiedy naga i bezlitosna prawda wychodzi na jaw. Ułożeni w Układzie śmierdzą strachem i paniką. Wybrani przez Wybranych tracą pozłacany status i ukazują swoje zwykłe ordynarne mordy w świetle jupiterów tak zwanej opinii publicznej.
Następuje nicowanie uzgodnionej matrycy, otwieranie wszelkich ukrytych przejść, ujawnianie wszelkich lepkich tajemnic, całego tego misternie skonstruowanego oszustwa, które tak czy inaczej musi się rozpaść, ulec gwałtownemu i bezlitosnemu procesowi oczyszczenia, bowiem brak mu już w istocie możliwości manewru, podtrzymujący go warunek uległ rozpadowi. To co zostaje to „klej” programów w umysłach ludzi, którzy z desperacją próbują raz za razem reanimować tego trupa nawet podczas zaawansowanego procesu rozkładu. Nasz uzgodniony świat się rozpada jednak nie dajemy temu zgody ze strachu ponieważ w istocie nie wiemy czym jesteśmy poza tym programem.
Niczym bezdomne i zaszczute zwierzęta.
Mity jakie człowiek tworzy na swój własny temat wydają się nie mieć końca, gdyż najzwyczajniej w świecie próbujemy sobie ulżyć, mierzyć się każdego dnia z tym porażającym absurdem własnej egzystencji. Z dźwiganiem ciężaru samych siebie. Ludzie pogodzeni, określeni i ukształtowani i jakby skończeni stają czymś nieludzkim, co żyje, myśli i mówi jakby zapisane na jakimś biologicznym nośniku, którego zadaniem jest ciągłe i nieprzerwane infekowanie tą paraliżującą pewnością, którą wypluwają na świat jak lepką flegmę wraz z śmiertelnym wirusem, który jest najstraszniejszy, bowiem czyni z człowieka maszynę. To jest mój najmroczniejszy koszmar, który materializuje się w tej mutującej rzeczywistości coraz wyraźniej i czyni coś tak ciepłego i żywego — zimnym i martwym. Bezmyślne poddaństwo za cenę wygody w fazie softu i przetrwania w fazie hardcore. Za wszelką cenę. Traktowanie „innego” jako abstrakcji jako coś co jest tylko tłem, rekwizytem, czym co można pominąć, zlekceważyć, w razie oporu zdominować. Liczy się tylko zaprogramowana większość, gęstniejący napór masy, który niczym walec przetacza się przez to ubożejące Królestwo Sloganu.
Wszystko musi się dziać nagle, szybko, natychmiastowo i nieprzewidywalnie, gdyż walec masy jest wolny i ociężały i należy wciąż zmieniać kierunek jazdy. Jednostka widzi ten trik, kiedy jest wystarczająco przytomna, widzi, że walec jeździ w koło ponieważ kieruje nim tylko to co ma przed nosem za grubą szybą. To są proste sprawy. Bezduszny pragmatyzm. Władza. Ruchanie. Pieniądze. Dać masie ochłapy, ten nęcący zapach nadziei na lepsze jutro, chwilę oddechu w terrorze strachu, jakiegoś litościwego boga na wysokościach wyssanego z psychopatycznej bajki dla dzieci, które nigdy nie chcą dorosnąć, bowiem to oznaczałoby odpowiedzialność za swój własny los, za swoje działanie lub jego brak. Oznaczałoby konfrontację z lustrem, jednak zamiast tego chcemy ciągłych projekcji niedotykalnych bogów i diabłów.
Pierwszy zarzut taki: że oni przesadzają. Nie w tym znaczeniu że wyolbrzymiają niebezpieczeństwo, ale w tym, że nadają tamtemu światu cechy demonicznej nieomal wyjątkowości, czegoś niebywałego a zatem i zaskakującego. A to podejście nie da się pogodzić z dojrzałością — która, znając istotę życia, nie pozwala się zaskoczyć jego zdarzeniom. Rewolucje, wojny, kataklizmy — cóż znaczy ta pianka w porównaniu z fundamentalną grozą istnienia? Mówicie, że dotychczas czegoś podobnego nie było? Zapominacie, że w najbliższym szpitalu dzieją się nie mniejsze okrucieństwa. Mówicie, że giną miliony? Zapominacie, że miliony giną bez przerwy, bez chwili wytchnienia, od początku świata. Przeraża was i zdumiewa tamta groza, ponieważ wyobraźnia wasza zasnęła i zapominacie, że o piekło ocieramy się na każdym kroku.
Witold Gombrowicz. „Dziennik 1953–1969”.
To szalone tempo kształtuje samo szaleństwo. Jest przyczyną, która produkuje skutki na skalę masową, które się multiplikują i tworzą wymiar zaszczucia, osaczenia — wymiar permanentnego terroru. Piramida władzy to odwieczny bezlitosny program doboru naturalnego, mechanizm selekcji oparty na dominacji silniejszej istoty nad słabszą. Prawo podporządkowania. Coś co jest zamaskowane sloganami Mózgogłowia, intelektualnym bełkotem tych którzy nie muszą już operować tą ślepą przemocą, tych którzy podbijają przez Program, który jest nieporównywalnie bardziej skuteczny, bowiem raz wgrany podlega samoistnej reprodukcji w kolejnych pokoleniach. Dlatego teraz mamy szansę się budzić z tej hipnozy, gdyż ten Terror, ta Fundamentalna Przemoc jest jawna i oczywista stając się Nową Normalnością w której wola i istnienie jednostki staje się niczym, tracimy prawo do decyzji o własnym ciele, o własnej śmierci i życiu. Stajemy się masą, w masę się zapadamy, masa nas pochłania, pożera, trawi i wypluwa do zmechanizowanego bezmyślnego życia, do przetrwania za cenę godności i prawa do samostanowienia.
Jeżeli człowiek staje się jedynie produktem, pozbawionym tej odwiecznej tajemnicy i dążności do tego co niezgłębione i ukryte, potrzeb transcendencji i głodu wiedzy i nieoczywistego doświadczenia — życie jest pozbawione sensu, to skomlenie o jałmużnę, ostateczna dezercja z Istnienia. To koniec drogi. Upadek. Śmierć możliwości. W tym wszystkim co jest obecnie naszym udziałem coraz wyraźniej widać tą różnicę. Ten rozłam. Widać tych, którzy ulegli i się poddali i tych, którzy wciąż walczą, ponieważ rozumieją, że w tym wszystkim liczy się coś więcej niźli tylko pełny brzuch i ciepły kąt, czy nawet władza, kariera i majątek. Tutaj chodzi o ostateczne Wyzwolenie z Warunku. Przekroczenie tej rwącej i wzburzonej rzeki cierpienia. Dotarcie na drugi brzeg.
Są istoty, które tutaj wracają przynosząc wiedzę i doświadczenie, które nie mieści się w programach Mózgogłowia. Ta wiedza jest potężną bronią, której nic co stworzone z warunku nie może się równać, jest wobec Tego bezbronne i jałowe, to biologia, która nie podlega już ślepemu programowi bezwzględnego determinizmu przetrwania i reprodukcji, To jest coś co przekracza przerażenie Śmierci i strach przed Życiem. To coś co jest odwiecznym paradoksem, szokującą prawdą rzuconą jak bluźnierstwo na ołtarz tych zmyślonych świętości, tej zaprogramowanej „świętej” mszy wszelkich dogmatów. To nie jest podejrzanie dobrotliwe, absurdalnie cnotliwe szczekające w nicość śmierdzącą moralnością, marnością i niewolniczą pokorą. To czysta esencja Istnienia, wiecznie i niezmiennie pulsująca Energią i Mocą, która wciąż się porusza przez całe istnienie pozbawione ostatecznej formy i może manifestować się we wszystkim, bowiem jest absolutnie poza programem Mózgogłowia. Jest poza śmiercią i unicestwieniem. Poza strachem, lękiem i przerażeniem.
Poza Układem.