
Pamiętacie „Fight Club” to epickie kontrkulturowe dzieło Davida Finchera? Mocne, wyraziste kino w którym korporacyjny zdezelowany szczur przeistacza się w pełnokrwistego buntownika – rewolucjonistę by toczyć wojnę z hollywoodzkim wyobrażeniem tak zwanego systemu tak zwanej liberalnej gospodarki kapitalistycznej – uderzając w nią z furią i determinacją w myśl punkowej dewizy DIY. Choroba rozdwojenia jaźni głównego bohatera jest uniwersalną parabolą naszej codziennej sytuacji.
Doskonale odzwierciedla to fakt, że sam film był jednocześnie dość przekorną reklamą globalnej hipsterskiej sieci kawowego giganta Starbucks sprytnie wmontowanego w kadry za pomocą lokowania produktu. Zabawa podprogowym komunikatem jest w tym filmie rewelacyjnym zabiegiem, który idealnie łączy dwa przeciwstawne bieguny w jedną fajną sprzedaż. Prawda stara jak ponowoczesny świat cybernetycznej utopii jest taka, że kontrkultura jest idealnym produktem marketingowym w dobie przytłaczającej jałowości zachodniej cywilizacji i jej zdegenerowanej do szpiku żywotności, która stała się jedynie zblazowanym wylegiwaniem przy klawiaturze komputera i szerowaniem iluzji życia i stylizowanej troski o losy świata w okienkach mediów społecznościowych. Paradoks świata w jakim żyjemy wydaje się nie do przeskoczenia, nie sposób nie być hipokrytą – gdziekolwiek zajrzysz głębiej zobaczysz to. Chcemy uchodzić za kogoś innego niż w rzeczywistości jesteśmy, z całego serca pragniemy etosu, wizji, czegoś co nas poruszy z otępiałego stanu cyfrowej hipnozy. Niech w końcu rzucą tą sieć na ten ocean absurdu i nas wyłowią z gęstej mazi ropy, kawy i pieniędzy. Czekamy, odmierzając czas stukaniem w klawisze – dotykowy raj okazał się gówno wart – jednak wciąż szukamy gniazdek do ładowania by bezmyślnie szukać zbawienia i pociechy w cyfrowym zbiorowym urojeniu. Ten stan tworzy w nas samo – pogardę, od czasu do czasu zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy ludzką trzodą hodowlaną, a naszym celem jest pożeranie wszystkiego: produktów, myśli, obrazów, treści, nowinek mody, obietnic wygody – żerowisko głodnych duchów.
Samopogarda – jest jak nowotwór, który pęcznieje z każdą godziną naszej pozbawionej kierunku wędrówki po pustyni świata 3D. Doskonale to można wyczuć u ludzi, którzy tworzą tzw. branżę kreatywną – która jest niczym innym jak głównie internetową sprzedażą kolejnego gówna, którego nikt tak naprawdę nie potrzebuje. To czego potrzebujemy to prostoty, oddechu, powrotu do podstaw i fundamentów – niezakłamanej radości pozbawionej obiektów i rekwizytów. Potrzebujemy na powrót odnaleźć źródło życia i choć garść czystej krystalicznej wody. Skąd w tym polukrowanym ciasteczku łatwostrawnym, batonowej republice podrabianej czekolady z krowy milka wzięło się w nas zapotrzebowanie na dzikość, moda na szukanie prymitywnych form cywilizacji, poszukiwanie zalążków ludzi i miejsc, które nie są skażone naszym plastikowym ometkowanym lifestylem. Z tęsknoty i zmęczenia jałowością i powtarzalnością wyzbytej z prawdziwej pierwotnej siły i witalności cywilizacji pozorów i pozerów – rozdeptanej masy wygasłych robaczków świętojańskich na pastwisku promocji, przecen i wyprzedaży.

Gaśniemy. Jak tanie żarówki za dwa złote. Nasze wolframowe styki mózgowe przepalają się już o świcie, kiedy znów dana nam jest szansa pogoni za snem, który jest jak odjeżdżający w ostatniej sekundzie pociąg. Stoimy na peronie. Co robić? Może kawy? Taniej z automatu za 2,5 pln. Kawa ma coś w sobie z idealnej metafory. Kawa, ropa i pieniądze: brązowo – zielona przenośnia do wymiaru pierwszej klasy pociągu na zapętlonych torach. Zacznijmy kontynentalną podróż po wysianych ziarnami kawowca plantacjach, poczujmy ten zapach świdrujący nasze zmysły obok pysznego rogalika z rozlewającą ciepłą czekoladą płynącą po idealnie wypiłowanych paznokciach i ten pierwszy łyk – to wejście w ciemne korytarze wnętrzności, jak opadający wodospad rozkoszy i błyskawica w nabuzowaną napięciem noc – kofeinowy kop. Obok jak zbawiciel powieszona reklama najnowszego ekspresu o pięknie gładkiej i połyskującej zimnej i minimalistycznej formie – tak kupimy go, wcześniej czy później będzie nasz, postawimy go jak relikwię w naszej jak najbardziej nowoczesnej kuchni pod wiszącymi ocynkowanymi garnkami. Jak już zapuścimy nasz drogi świeżo palony towar prosto z Kolumbii do białej porcelany niechybnie zasiądziemy na też dość przecież nie taniej sofie i włączymy plazmę.
„Amerykańscy naukowcy” przewidują, że do 2050 roku połowa upraw naszej ukochanej kawy przestanie istnieć. Już chwilkę temu w 2016 roku mieliśmy przedsmak, kiedy susze znacznie zubożyły uprawy dwóch głównych eksporterów czyli Brazylii i Wietnamu. Kawa potrzebuje określonej stabilnej temperatury i stabilnej strefy klimatycznej, a biorąc pod uwagę, fakt dość nagłych i nieprzewidywalnych zmian klimatu kawowy aromat coraz bardziej będzie zapachem bogatych. Obrzydliwie bogatych – poziom alfa nienasycenia, meta głód. Mitologia wiecznego wzrostu to w istocie okrutne realia niczym niepohamowanej eksploatacji.
Zawsze kiedy pracuję w kuchni uderza mnie świadomość, że każdy składnik przepisu / dania ktoś gdzieś wyhodował, ktoś gdzieś zapakował, ktoś gdzieś sprzedał i w istocie jest to niezbity dowód współzależności zjawisk skomponowany na talerzu i skonsumowany. W jednym daniu biorąc pod uwagę tzw. kuchnię fusion mamy produkty, dodatki i przyprawy z całego świata – dostępne tutaj przed naszym nosem na tym stole w tym mieście i w tej restauracji. Globalizacja smaku i podniebienia.
Jednak realia ukryte za tymi pysznościami bywają różne, bywają trudne dla naszego poczucia „szczęścia” i „komfortu” wynikającego z dobrze składających się elementów uwarunkowania – w istocie konsumujemy wysiłek i poświęcenie wielu istot, które robią to co robią – by przetrwać. Przypomina się przypowieść o Jezusie, który wyrzucił handlarzy ze świątyni. Zarazą tego świata są właśnie pośrednicy – handlarze, którzy nigdy niczego nie wytwarzają po prostu żerują – a ich najbardziej patologicznym objawem są giełdowi predatorzy i bankowi baronowie oraz korporacyjne głodne duchy. Zabójcy świata. Kolonialna matryca świata wciąż przebija przez ten poprawny medialnie i politycznie reklamowy disneyland, udając gospodarczą równość i obiecując sprawiedliwy handel i równy dostęp do globalnej ekonomii.
Pasożyty odprowadzające swoje przychody do rajów podatkowych, bezwzględnie rujnujące lokalne społeczności i zasoby naturalne wciąż mimo „globalnej świadomości” puchną jak kleszcze późnym latem. Doskonałym przykładem jest właśnie rynek kawy, który składa się głównie z drobnych producentów, a cały proces globalnego handlu, dyktat cen odbywa się na giełdach w Ameryce i Europie jak Nowojorska Giełda Kawy i Cukru i Londyńska Giełda Towarowa. Produkcją kawy zajmuje się blisko 70 krajów na świecie, a wśród nich numerem jeden jest Brazylia specjalizując się między innymi w odmianach Bourbon, Catuai, Mundo Novo oraz Typica, a także wspomniany Wietnam, który w 1994 roku stał się kawową potęgą, gdyż USA zniosło nałożone embargo co pozwoliło zdobyć światowe rynki za sprawą bardzo niskich cen.

Popyt tworzyły też nowe rynki i szybująca konsumpcja takich krajów jak Chiny i Rosja. Na amerykańskim rynku głównym graczem stały się trzy mega korporacje: Néstle, Kraft i Sarah Lee kontrolując połowę globalnego rynku kawowego. Prócz nich są także molochy takie jak: ECOM, Neumann i Volcafe i Jacobs Douwe Egberts. To te właśnie spożywcze giganty stworzyły prawny twór o nazwie „Międzynarodowe Porozumienie w Sprawie Kawy” co pozwoliło przez blisko trzy dekady utrzymywać sztucznie zawyżone ceny sprzedaży i bardzo niskie ceny zakupu – brutalnie kontrolując globalny rynek i jak wspomniałem decydując o losach drobnych producentów i całych społeczności, żyjących z uprawy. Tego rodzaju praktyki były impulsem do inicjatywy Fair Trade, która to została stworzona w interesie drobnych wytwórców – jednak jak możemy się spodziewać również takie inicjatywy mają swoje nadużycia i tworzą skorumpowane patologiczne systemy „przyznawania” certyfikatów.
Dla afrykańskich krajów jak Uganda i Burundi i Etiopia kawa stanowi centralny filar gospodarki i każde zawirowanie na globalnych rynkach, nieurodzaj czy zmiana polityki handlowej przekłada się bezpośrednio na życie milionów ludzi. Jak wiemy Afryka staje się strefą nowej osłony ekonomicznej geopolityki gdzie z ogromnym zainteresowaniem „inwestują” Chiny, Wielka Brytania i Francja – realizując nową odsłonę kolonializmu 2.0. Kraje tak zdewastowane politycznie i społecznie nie wytwarzają żadnych mechanizmów obrony prze globalnymi drapieżcami, które jak zawsze odgrywają rolę „dobrych wujków” drenując z uśmiechem na twarzy każe połacie ziemi dla coraz bardziej pożądanych surowców. Klasycznie korzystają z taniej siły roboczej, biurokratycznego bałaganu i niewiedzy jednocześnie odprowadzając podatki do rajów podatkowych. Globalna polityka „ochłapów” to klasyczna strategia korporacyjna, która w tak krótkim czasie pozwoliła stworzyć najbardziej dewastacyjny system na tej planecie.
Warto sobie przypomnieć zacięty bój z dość enigmatycznymi umowami TTIP i CETA, które traktowały o trybunałach arbitrażowych, czyli o sytuacji kiedy korporacje mogą pozywać państwa narodowe, kiedy te ostatnie za sprawą regulacji prawno administracyjnych przyczyni się do zmniejszenia zysków. W praktyce tego rodzaju umowy odzwierciedlają w sposób absolutnie jednoznaczny, że Korpokracja jest systemem globalnym przekraczającym każde prawo. Główne zabiegi dotyczą krajów rozwijających się, tych wszystkich państw i regionów, które wciąż jeszcze nie są „odpowiednio ssane” przez złoty cielec wirtualnych interesów generując wciąż jeszcze realne profity.
Nie oszukujmy się – temat numer jeden to surowce naturalne. Przykładem może być Salwador, który odmówił korporacji Pacific Rim wydobywającej złoto – zgody na prace wydobywcze na terenie swojego kraju i z tego powodu został pozwany na kwotę blisko 300 milionów dolarów. Odmowa dotyczyła głównie nie spełniania przez tą firmę wydobywczą wymogów ochrony środowiska, które w ogromnym stopniu jest już bardzo zdewastowane przez przemysł wydobywczy – głównie chodzi o wodę z gruntów powierzchniowych.
Wracając do kawy to drobni producenci z biednych regionów mogą liczyć na zysk w postaci od trzech do sześciu procent w stosunku do marży jaką narzucają pośrednicy w europejskich i amerykańskich kawiarniach i hipermarketach. Przy nieprzewidywalnych problemach z klimatem i anomaliach pogodowych oraz bardzo chimerycznym rynkiem zbytu – ci ludzie często po prostu walczą o przetrwanie. Geneza tej sytuacji sięga Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, które stworzyły tzw. „programy stabilizacyjne” prywatyzując sektory produkcji kawy i wymogły uwolnienie konkurencji w rezultacie ceny kawy spadły o połowę – co oznacza, że obecnie pracownik zbierający kawę otrzymuje maksymalnie 20 groszy z ceny jaką płacimy w wypasionym Starbucks. I koniecznie z pianką w kształcie czterolistnej koniczyny – och cudowne nowoczesne ciepłe i przytulne życie!
Dobre łącze i zapach pysznego cappuccino – czego chcieć więcej.