Jest 21 wiek, 22 luty. 2022. Godzina 22:22. Dziewięć dwójek – to musi coś znaczyć według numerologów, astrologów, kabalistów i wszelkiej maści fachowców od wzniesienia, które już jest gdzieś za rogiem chwilowej obfitości. Z utęsknieniem czekamy na nowy lepszy wariant obecnej Symulacji, bo jesteśmy coraz bardziej upośledzeni wewnętrznie, coraz bardziej rozdarci pomiędzy tym co „realne” i tym co „nierealne”, bo już kurwa ciężko to rozróżnić. Jest srogo. Zagęszczone roztwory kolektywnych snów – wyobrażeń wlewane przez te wszystkie nadajniki, permanentny przesył psychosomatycznego rozjebania, które wciska jeszcze głębiej w obrotowe fotele ze sztucznej skóry, na których teraz kręci się nasze tak zwane „życie”. Ponadnarodowy globalny szpital psychiatryczny i darmowe psychotropy bez limitu. Można jechać bez trzymanki, na pełnej.
Bohaterem naszej opowieści jest Szaman, a właściwie „Szaman”, bo nie jest to prawdziwy Szaman, a jedynie „Szaman”. Tak w gwoli ścisłości. Ma dredy, koraliki, medalik yin i yang, albo jin i jang, ma koszulkę Dead Brain Cells, wytatuowane różne mistyczne symbole, diagramy i zagadki na swojej metafizycznej zagęszczonej powłoce potocznie zwanej ciałem śmiertelnika, które teraz znajduje się w lokalu gastronomicznym „Analog” na Placu Wolności w samym centrum miasta Łodzi, które wygląda jak wszczepiony używany rozrusznik serca.
Druga zmiana. Lokal raczej pusty. Roboty mało. Leci kawa i Dead Can Dance z płyty „Aion” kawałek „The End of Words” i Szaman się zamyślił nad dymem z kadzielnicy i kiepem w jadaczce, bo myśl ponura i złowieszcza opanowała jego dość psychodeliczny umysł. Nie słyszał nawet tej ryczącej wentylacji i powiadomienia z pieca konwekcyjnego do którego wstawił Lasagne z sosem beszamelowym, który spierdolił dość sromotnie, bo mu się nie chciało, bo ma kryzys związany nie tylko z gastronomią, ale z życiem związany ma kryzys i od przeszło dwóch marniutkich tygodni sączą się te trupie myśli przekraczając barierę krew – mózg i destabilizują mu samopoczucie, które teraz jest narastającym z godziny na godzinę samo-zwątpieniem.
Dociera do niego prawda.
Wciska mu stalowe pięści w żołądek i wierci w bebechach i co jakiś czas ma gwałtowny atak paniki i wewnętrzny krwotok emocjonalny wyrzygiwany w postaci konwulsji i drgawek. Całe szczęście jest sam na kuchni, sam w tym podziemiu, w tej celi, w tym więzieniu. Stawał się pośmiewiskiem sam dla siebie w nieubłaganym cofaniu taśmy, która zatrzymywała się na kompromitujących klatkach kiedy z taką charyzmą odgrywał przed innymi to urojenie, któremu przez ostatnie lata ulegał i dawał się łechtać, brandzlować i upajać. Stał się duchową kurtyzaną, dobrze zamaskowanym oszustwem, przebierańcem – kimś kim nigdy nie chciał być, bo gardził czymś takim. Jednak nim się zorientował już zajechał z tym wszystkim za daleko, za siedem sztucznych gór i siedem zatrutych rzek do samego królestwa kurewstwa do krainy sztucznych czarów i fałszywych proroków, do lalalendu dla nawiedzonych popaprańców, którzy biją świętą pianę. Bez smaku. Bez prawdziwego sensu. Bez tego co naprawdę może pomóc. Puste slogany.
Mdli. Muli. Męczy.
Drukarka wypluła powtórne zamówienie, jak zaszyfrowany list od obcej wrogiej armii, która tam „na górze” zaminowała już prawie wszystko ładunkami uśmiechniętych emoji, które wyjebywały cały świat w powietrze tak zwanym „dobrym samopoczuciem”, które wcale nie było dobre. Jednak mało kto chciał to wiedzieć. Wszyscy chcieli udawać kogoś innego, gdzieś indziej jak wypluci i wypruci przez maszyny surogaci, snujący się bez celu po rozdeptanych utartych ścieżkach donikąd. „Rzeczywistość” stała się gigantycznym więziennym spacerniakiem. Udawała wesołe miasteczko pełne uciech, po których nie zostaje zupełnie nic. Pustka. Brak prawdziwego kontaktu. Szyba. Kamizelka kuloodporna. Pocisk za pociskiem. Wojna. To do tego wszystkiego doszliśmy po tym wszystkim.
„Szaman” ruszył z zamówieniem po krętych schodach z piwnicy – schronu, gdzie tak naprawdę nie można się już było schronić, nie można było udawać, że przetrwamy. Rozebrał się. Zrzucił całe to oszustwo w jakie się przebrał. Nagi z dymiącym kiepem w „mównicy świętych frazesów” doszedł do stolika przy którym siedział Minister Wojny i dudnił zniecierpliwionymi paluchami – racicami o koryto.
Rzucił mu przed ryj zwęgloną Lasagne, którą polał brunatno – czerwonokrwistym sosem pogardy.
— Żryj!
— Smacznego!