DZWON ŚWIĘTEJ TRÓJCY

Chłopak uciekał. Ostatkiem sił dobiegł do cokołu pomnika Kościuszki. Ledwo mógł złapać oddech, z ust ściekała mu krew. Miał w głowie absolutny mętlik i paraliżował go strach nad którym kompletnie nie panował. Miał na sobie poszarpany podkoszulek z napisem „Nirvana”, niebieskie bojówki i tylko jeden but. Drugi leżał w bramie na Wschodniej, gdzie poczuł to pierwsze nagłe uderzenie. Przez krótką chwilę było zupełnie ciemno i nastała tępa cisza jakby jakaś bezwzględna i wszechmocna siła wyłączyła wszystkie bezpieczniki życia i rzuciła nim o beton jak szmacianą lalką. Kiedy minął pierwszy szok usłyszał kilka różniących się od siebie męskich głosów i uświadomił sobie, że jeden z nich najgłośniejszy i zarazem najbardziej przerażający jest dziwnie znajomy. Gdzieś już słyszał ten specyficzny świst, który przywodził na myśl charczenie jakiegoś zwierzęcia. Jednak bał się odwrócić i wiedział, że musi coś zrobić i to natychmiast, bo inaczej będzie bardzo źle. Próbował wstać, ale jeden z napastników złapał go za lewą stopę i zaczął ciągnąć w tył. Wtedy obudziło się w nim coś czego nigdy wcześniej nie doświadczył, coś co nagle wpompowało w jego drobne ciało niewiarygodną ilość energii, jakby Bóg zrobił mu zastrzyk z adrenaliny. Wyrwał się unosząc się na rękach i z całych sił odepchnął agresora, który stracił równowagę i runął na ziemię, a kiedy był już na nogach odwracając się zobaczył w jego ręce swojego buta. Jednak nie było czasu tym bardziej, że otrzymał otrzeźwiający cios w twarz.

Teraz widział, że jest ich trzech. Najgorszy rodzaj żuli. Biegli za nim dobre dziesięć minut. Po co? Nie miał przy sobie niczego, co byłoby warte takiego wysiłku. Coś się tutaj nie zgadzało. Przecież zwykła żulerka nie ma w sobie takiej siły i takiej determinacji, a oni wyglądają jakby nic ich to nie obeszło, co wywołuje w nim zimne stalowe dreszcze. Nie potrafi rozróżnić ich twarzy jakby były zlane z tłem, jakby brakowało im czegoś ludzkiego. Kim są ci ludzie i czego o niego chcą – pytał sam siebie z dość zresztą mizernym skutkiem łapczywie łapiąc każdy oddech. Wiedział, że nie odpuszczą. Przez Plac Wolności z hukiem przetaczał się stary samochód jak zardzewiały powolny zwierz. Niebo stało się purpurowe, a powietrze gęste i duszące. Kościół Trójcy Świętej wybijał kolejną godzinę, jednak robił to zbyt długo i zbyt wolno, żeby można było uznać to za normalne. To nie było normalne.

Wtedy coś do niego dotarło.

Wokół nie było nikogo. Tylko Tych Trzech i On. Szli ociężale w jego stronę. Mieli w sobie coś z owadów, tak jakby byli częścią roju, albo kolonią śmiercionośnych bakterii. Mieli na sobie długie drelichowe płaszcze, a zamiast rąk wijące się węże. Byli coraz bliżej.

Wtedy zobaczył ten neon. Serce bijące jasnym ciepłym światłem. Machający z oddali do niego człowiek. Ruszył przebiegając przez opustoszałą ulicę ku wejściu i z hukiem zatrzasnął za sobą drzwi. Nagle poczuł się dobrze, jakby wrucił do domu, do miejsca swojego urodzenia, do tego zapachu podsmażanej cebuli i curry wmięszanego z dymem tybetańskiego kadzidła. Do stolika przy którym zazwyczaj siedział i pisał popijając earl grey z cytryną i patrzył przez szybę na ukochane poranione miasto, które snuło swoje mroczne i zarazem cudowne opowieści. Do ludzi, których kochał całym swoim sercem, bo nikogo nie udawali i zawsze przecież mógł na nich liczyć kiedy działo się coś złego.

– Pirat! Obudź się! – Ojciec Tobiasz patrzył na niego tymi swoimi piwnymi oczyma z politowaniem podając mu swój kultowy makowiec z karmelową polewą. I zrozumiał, że to był tylko sen. Zły sen. Tak wołali na niego Pirat. Mieszkał w Łodzi. Musiał przysnąć podczas wewnętrznej degustacji, którą urządzili podczas remontu knajpy. Będzie nowe menu. Za oknem wszystko było we względnym przecież porządku. Byli ludzie, jeździły samochody, a dzwon Świętej Trójcy wybijał siedemnastą. Nastała jesień, świat wciąż się kręcił i nie zamierzał przestać. Makowiec był pyszny. To będzie hit.

Ojciec Tobiasz poklepał się po obfitym brzuszysku.

To miejsce było ich miejscem. Stworzyli je mocą swojej wyobraźni, myśli, słów i działań. Zrobili to dla siebie i dla nas wszystkich, byśmy mogli tam pójść i przynieść ze sobą to kim jesteśmy, podzielić się naszym własnym życiem z innymi. Nie bać się. Czuć, że na tym coraz bardziej szalonym świecie wciąż są prawdziwi ludzie, którzy tak jak my szukają dobra i znajdują je w sobie i w tobie kimkolwiek jesteś i gdziekolwiek żyjesz. Zawsze możesz tu przyjść, napić się czarnej z cytryną, zjeść ten awangardowy makowiec, który specjalnie dla ciebie zrobił Ojciec Tobiasz nasz samorodny gnostyczny mistyk, który wbrew temu żarłocznemu hałasowi wciąż znajduje tak dużo ciszy i ma ją dla ciebie, która jest delikatna i szczera jak połyskujący na niebie księżyc, który rozświetla drogę, kiedy prawie nic już nie widać, kiedy wydaje się, że jesteś samotny i zgubiony, żyjący na wysypisku rozmontowanych uczuć i marzeń. Wszyscy szukamy dobrej i bezpiecznej przystani gdzie możemy po prostu być i zostać na jakiś czas. Poprosić o duchowy azyl i zebrać siły przed kolejną nierówną walką. Kiedy go spotkasz najprawdopodobniej nie rozpoznasz tego o czym tu mówimy, zobaczysz rozbrajającą zwyczajność, starego i życzliwego człowieka, który przyniesie do twojego stolika kawałek „pospolitego” ciasta. Na pierwszy rzut oka nic specjalnego, żaden gastro popis z tych modnych europejskich stolic w których ludzie przestają być ludźmi zmieniając się w coś czego nie sposób już pojąć i za czym nadążyć. Jednak kiedy go spróbujesz i z tej perspektywy spojrzysz ponownie na Ojca Tobiasza poczujesz To w jednej chwili.

Szukamy tych wyjątkowych rzeczy daleko od siebie gdzieś za siedmioma górami i siedmioma rzekami, jednak prawda jest taka, że najczęściej są bardzo blisko nas – w człowieku mijanym na ulicy, w uśmiechu dziecka, w czystym i szczerym odruchu serca „przypadkowo” spotkanej osoby, która być może wcale nie jest kimś obcym, a jedynie naszym dobrym przyjacielem, którego nie rozpoznaliśmy. Życie potrafi być zaskakujące i nawet wtedy, kiedy już tracisz nadzieję rozkładając z rezygnacją ręce gotowy się poddać i ponieść ostateczną porażkę niespodziewanie dostajesz od losu coś dobrego.