
To uczucie jest dla współczesnego kapitalizmu bez mała tym, czym acedia (specyficzna mieszanina smutku i nudy) była dla teologów katolickich w pierwszych wiekach chrześcijaństwa: grzechem ciężkim. Acedia neguje bowiem wspaniałość świata stworzonego przez bóstwo, podobnie jak smutek neguje dziś wspaniałość późnego kapitalizmu. Pod znakiem zapytania stawia sensowność wszelkich naszych zaangażowań i inwestycji. Czyni nas bezproduktywnymi. A to w świecie zdominowanym przez rynek jest bodaj największą możliwą zbrodnią. Nad tym rynkiem unosi się widmo. Widmo kowala własnego losu. Słyszymy zewsząd, że wszystko jest w naszych rękach i wyłącznie od nas zależy. Zarówno sukces, jak i porażka, a ostatnio także los planety. Trudno się dziwić, że doświadczamy przeciążenia skrajnym indywidualizmem.
Tomasz Stawiszyński. „Ucieczka od bezradności”.
Przychodzi taki czas, robi się coraz zimniej. To zimno jest wszechobecne. Staje się wzorcem. Jednocześnie wzrasta klarowność i bardzo specyficzna przytomność umysłu. Widzisz samego siebie jaśniej, wyraźniej – obdartego ze znaczeń dodatkowych. Widzisz w sobie człowieka, takiego jak miliardy innych ludzi, zaczynasz cenić proste i fundamentalne sprawy. I to wystarcza. Myślę, że dzięki autentycznej ścieżce i duchowej pracy stajemy się dużo bardziej prości i zaczynamy po prostu czuć i widzieć więcej. Mamy w sobie to pierwotne ciepło, które potrafi na powrót przebudzić nas do Życia i pozwala patrzeć na nasze ludzkie zmagania z autentycznym współczuciem i troską. Pamiętać o tym co naprawdę ważne. Pamiętać o tym, że ostatecznie wszystko i wszystkich musimy zostawić i pójść własną drogą.
Przypomnieć sobie to bezbronne ciało w kokonie wód płodowych, otwartą obojętną przestrzeń konkretu w którą zostałeś wypluty, choć kiedy masz szczęście pierwsza spotyka cię miłość. To tylko dzięki niej można mieć siłę i odwagę, można naprawdę żyć. Jednak gdzieś po drodze, w tej bezsensownej walce o „lepsze jutro”, które zawsze okazuje się „tylko na chwilę”, „przez jakiś czas” tracimy to czucie, to ciepło i nawet nie zauważamy kiedy to wszystko staje się coraz zimniejsze i bardziej wyrachowane, pozbawione prostego i fundamentalnego dobra i zaufania. Tak rodzi się osobliwa obojętność na to wszystko co „nie jest mną” – brzemienna w skutki utrata Czucia. Kiedy zamiast ludzi widzimy przedmioty skierowane przeciwko nam niczym pociski wystrzelone z bezsensownej bezimiennej przestrzeni strachu. Kiedy stajemy się osaczoną przez zimne myślenie maszyną.
Jednostka – brzemię dźwigania iluzji poczucia siebie, wiecznie mutującego oprogramowania, którego kodem bazowym jest biologiczny imperatyw przetrwania wgrany w samą strukturę ciała poza zmyślnym softem intelektu. Ciało, które musi żyć – odżywiać się, kopulować, szukać schronienia, przyjemności i unikać bólu. Walka o pokarm, partnerów, terytorium. Kiedy odpuścisz nie przetrwasz, zostaniesz pożarty. Ta „nowoczesna” rzeczywistość wygląda inaczej kiedy patrzymy na nią z tego poziomu. Tutaj nie zmieniło się nic, jest tylko lepiej zamaskowane, jesteśmy cywilizowani póki chroni nas ten mechaniczny pancerz w postaci organizacji społecznej, struktury politycznej, religii, prawa, norm zachowań, mediów i tak dalej.
Mechanizmów regulujących i korygujących naszą egzystencję nie ma końca i wciąż muszą powstawać nowe, byśmy wciąż byli zajęci przystosowaniem do „nowych warunków” do kolejnego resetu ustawień, do ciągłej mutacji. Zatrzymanie tego spowoduje rozpad, dezintegrację ponieważ wszystko czym jesteśmy w „tym układzie” jest sztuczne i narzucone. Jest wymysłem programistów, którzy przez ostatnie dziesięciolecia studiowali ludzką konstrukcję, poznając mechanizmy kontroli i warunkowania. Grupa kontrolna pozostawia sobie duży margines możliwości i nieskończone zasoby do dyspozycji. Twórcy tej eksperymentalnej szczurzej cywilizacji sycą się energią walki i agonii, ciągłym beznadziejnym zmaganiem, które ostatecznie eksploatuje wolę życia i walki, bo zawsze i wszędzie chodzi jedynie o zasoby energii.
To jest prawdziwa waluta tego świata. Lśnienie. Czym bardziej jest zmutowane środowisko tym tej energii jest mniej i staje się coraz bardziej toksyczna. To jest faza agonii, kiedy ciało świata staje się postępującą chorobą – nowotworem, który łapczywie pożera wszystko to co jeszcze jest w zdrowiu i równowadze. Początkiem tej choroby zawsze jest egoizm – przekonanie, że jesteśmy ważniejsi niż wszystko inne. To jest podstawowy wirus wgrany w pień naszego mózgu, który infekuje wtedy, kiedy tracimy Połączenie. To jest Mózgogłowie.

Narcyzm jednostki występuje równolegle z narcyzmem kulturowym. Kształtujemy naszą kulturę odpowiednio do naszego własnego obrazu, a zarazem sami jesteśmy kształtowani przez kulturę. Czy można zrozumieć jedno z tych zjawisk, nie rozumiejąc drugiego? Czy psychologia może ignorować socjologię i vice versa? W ciągu czterdziestu lat, które przepracowałem jako terapeuta, zaobserwowałem znamienną przemianę problemów osobowościowych, z jakimi zwracali się do mnie pacjenci. Wcześniejsze neurozy, takie jak obezwładniające poczucie winy, fobie czy obsesje, nie występują dziś tak powszechnie. W ich miejsce spotykam więcej osób skarżących się na depresję; mówią o braku uczuć, wewnętrznej pustce, głębokim poczuciu frustracji i niespełnienia. Wiele z nich odnosi sukcesy w pracy zawodowej, co wskazuje na rozdarcie pomiędzy tym, jak funkcjonują w świecie, a tym, co dzieje się w ich wnętrzu. Nader dziwny wydaje się względny brak niepokoju i poczucia winy, i to nawet przy poważnych zaburzeniach. W parze z brakiem uczuć sprawia to, że ludzie ci robią wrażenie oderwanych od rzeczywistości. Ich działania – w życiu społecznym, seksie i pracy – wydają się zbyt sprawne, zbyt mechaniczne, zbyt perfekcyjne, wręcz nieludzkie. Funkcjonują raczej jak maszyny niż ludzie.
Alexander Lowen „NARCYZM”.
Ten brak pierwotnego Połączenia jest szkieletem – konstrukcją tej zimnej zaprogramowanej współczesności opartej na skrajnym egoistycznym zafiksowaniu, które stwarza pozbawione nadziei piekło rywalizacji, współzawodnictwa, brutalnej walki o status i posiadanie, które kończy się agonią życia w jego każdej formie. Pierwszą ofiarą zawsze staje się to co słabe i bezbronne rzucone na pożarcie najbardziej prymitywnych instynktów, które „pozbawione pudru propagandy” wchodzą w fazę jawności, kiedy odhumanizowana cywilizacja przestaje już dbać o swój „nowoczesny i humanitarny” image stając się okrutną i precyzyjną Maszyną, której odwiecznymi produktami są: Posiadanie, Dominacja i Władza. Trybami tej Maszyny jesteśmy my – pozbawieni Czucia ludzie, uwiedzeni skrajnym materializmem – ostateczną religią Mózgogłowia.
W tej fazie wszelkie religijne slogany o miłosierdziu, miłości wobec bliźniego stają się zwykłą kpiną na pierwszy plan wychodzi biologiczny twór – ciało, które jest jedynym bogiem dla którego obrazą jest choroba i śmierć. Zainfekowani skrajnym egoizmem zrobotyzowane istoty ludzkie sankcjonują „prawo”, które traktuje życie jako towar i surowiec. Przetrwanie staje się jedynym przykazaniem i ostatecznym prawem. Wszyscy przeciwko wszystkim. „Cywilizacja” zatacza pełne koło docierając do punktu wyjścia. Do samego Rdzenia. Do „Ja Mnie Moje”, które staje się modus operandi na wszystkich bez wyjątku poziomach: jednostki, rodziny, grupy, społeczności, narodu. To faza nacjonalizmu, fanatyzmu religijnego, narcyzmu, samoubóstwienia. Podkreślania wszelkich różnic i budowania na nich poczucia chwilowej tożsamości, która staje się ostateczną wartością ponad wszystkim innym, a konflikt staje się dominującą narracją, czymś przed czym nie możemy uciec ulokowani pod pręgierzem terroru mediów społecznościowych i ciągłej nieprzerwanej oceny generowanej non stop. To zapętlony neurotyczny świat gdzieś wciąż jesteśmy zajęci urojoną walką o urojone wartości, bo wszystko co prawdziwe zostało już rozwodnione do tego stopnia, że prawie niewidoczne. Zostały jedynie substytuty, podrobiona tandeta, chwilowe umowy, które wszyscy zrywają bez podania powodu. Liczy się tylko tymczasowość, bezpieczeństwo kosztem cierpienia, wygoda kosztem bezmyślności, komfort za cenę okrucieństwa zadawanego tym, których nie chcemy widzieć, bo są lustrem naszej przyszłości, ponieważ nie chcemy ujrzeć własnych demonów, które pożerają nas od środka.

Pomieszanie, dezorientacja, masochistyczna kultura negatywizmu plująca swoim jadem staje się powszechna i masowa odżywiając najbardziej prymitywne instynkty. Pornografia strachu i okrucieństwa, nieprzerwana transmisja Mroku na wszystkich kanałach, na wszelkie sposoby przez cały czas. W naukach to jest nazwane brakiem zasługi, wyczerpaniem pozytywnego i wzmacniającego potencjału w kolektywnym strumieniu świadomości. To udający rozwój wielopoziomowy regres – ucieczka w magiczne uduchowione światy, technologiczne utopijne obietnice bez pokrycia, poczucie szowinistycznego utożsamienia z gromadą, klanem i plemieniem, bezmyślny kompulsywny konsumpcjonizm bolesnych uciech, które przynoszą ulgę jedynie krótką chwilę, narastający lęk, bo w istocie żyjemy w świecie tak chaotycznym i pozbawionym spokoju, że doprawdy ciężko znaleźć cokolwiek na czym warto polegać, za czym warto pójść i czemu zaufać. Dlatego wracamy do egoistycznego zafiksowania na cielesności i sztucznej tożsamości, które są wszystkim co nam jeszcze zostało. Brzytwą, która odcina nas od wszechistnienia, potrzaskiem w dusznej klatce. Życiem na bezdechu. Ledwo, ledwo.
Jednak mam wrażenie, że to jest właśnie tym co charakteryzuje moment kiedy nasza świadomość ma największą szansę ujrzeć i poczuć czym tak naprawdę jest uwarunkowane i przesiąknięte cierpieniem ludzkie życie. Obudzić się ze snu o przyszłym spełnieniu i szczęśliwości, które w istocie nigdy nie przychodzi, bo wciąż jesteśmy zajęci tą nieskończoną walką o lepsze jutro tracąc jedyne co tak naprawdę mamy czyli dziś i tą właśnie chwilę. Ten moment, kiedy możemy ujrzeć prawdę, która ma zdolność przebudzenia w nas tego co rodzi prawdziwy Spokój, ponieważ jest czystym sercem, które jest pozbawione lęku przed śmiercią i unicestwieniem, które wie, że życie nigdy nie dobiega kresu. Ta otwarta przestrzeń gości dobro i zło, miłość i okrucieństwo rozumiejąc, że póki nie możemy rozpoznać swojej pierwotnej i nieuwarunkowanej Istoty, będziemy chronić i atakować, walczyć i bronić. Będziemy cierpieć do czasu kiedy nie pozwolimy temu cierpieniu wykonać swojej pracy.
Przebudzić nas.

Ta pierwotna Miłość przebija każdy pancerz, otwiera wszystkie żyły, czuje każdą istotę ludzką w jej zagubieniu i szamotaninie, która trwa bez początku przez wszystkie czasy i miejsca. Nie sądzi i nie ocenia. Nie karze. Nie popisuje się, nie sili na ezoteryczne sztuczki i pokazy duchowej mocy. Nie staje się charyzmatycznym guru, który uczyni z ciebie wyznawcę i fanatyka jedynie słusznej drogi. Nie będzie cię poniżać i karmić przerażeniem samopotępienia. Jest Lustrem. Po prostu ukazuje wszystko takim jakie w istocie jest. Prowadzi dużo głębiej i dalej niż najbardziej wyrafinowane doktryny, nie potrzebuje twojej adoracji i oddania. Wszystko żyje we wszystkim przez cały czas. Śmierć jest częścią życia, podobnie jak cierpienie i szczęście.
Pamiętam decydujący moment w moim życiu, kiedy cierpienie obudziło moje serce. Stało się to w dusznym wielkim Mieście Snu, kiedy zaszczuty przez swoje własne demony patrzyłem w mrok w tunelu w bebechach schorowanego świata i wiedziałem ponad wszelką wątpliwość, że wszystko musi umierać i musi żyć bez końca. Wtedy przychodzi płacz, który ma w sobie więcej prawdy niż jakiekolwiek słowo. Wtedy jesteś po prostu tym czym jesteś i w jednej chwili tracisz cały pancerz narosły przez miliardy lat. Ten rozpad niesie w sobie wyzwolenie. Ten pogardzany człowiek na którego patrzysz z wyższością niesie w sobie nieskończony Dar, który kładzie kres wszelkiemu cierpieniu. Wszyscy tułamy się po lesie samotności szukając światła i ciepła. Wszyscy chcemy, by ten ktoś obojętny i zimny w końcu nas zobaczył i rozpoznał. Wszyscy jesteśmy bezdomni w świecie, który toczy wojnę sam ze sobą. Wszyscy chcemy w końcu dotrzeć do domu.
Późno, samotny w łodzi swojego ciała,
bez świateł i skrawka ziemi na horyzoncie,
ciężkie grube chmury. Próbuję utrzymać się
na powierzchni, a jednak już pod,
żyję wewnątrz oceanu.
Rumi