PIRACKIE WIEŚCI

RAMÓWKA

Przez bity tydzień rozkoszowałem się telewizją, zapadnięty w hipnotyczny trans, oszołomiony do pewnego stopnia tym pytaniem – jak do tego wszystkiego doszło? Do tych durnych reklam na niestrawność, do Tuska – Kaczyńskiego, jak doszło do wiadomości na pierwszym kanale tak zwanej polskiej telewizji. Ja nie wiem. Czytając książkę o technologii pisaną pod dyktando apokaliptycznego przerażenia i chrześcijańskiej cnoty, która nas uratuje, jednocześnie patrzyłem na świat, który „istnieje, choć nie istnieje”. Jednak jest – jak zagadka zen.

Ja nie wiem. Niby tu żyje i oddycham tymi smugami na niebie, mam nieufność względem wszystkiego, bo wszystko w pewien dość pokrętny sposób jest podejrzane, nawet pani pogodynka w TVN. Mam jednak nieodparte wrażenie, że dochodzi tu do coraz większej i nieuniknionej kolizji, gdzie wszystko rozpędzone siłą nawyku i wyobrażenia zderza się ze sobą. Chaos, który pokazują na każdym kanale myśląc jednocześnie, że wszystko jest w porządku, tak jakby ktoś rzucił na nich jakiś czar czy urok. Zdecydowanie najlepsze są te poranne śniadaniowe optymistyczne programy familijne trawione pod rozpuszczalną kawę z mlekiem i krosanty z czekoladą i rzecz oczywista przepijane sokiem pomarańczowym jak setka taniej ciepłej wódy. Ci ludzie tam za szybą oni naprawdę muszą być szczęśliwi, muszą z optymizmem patrzeć w przyszłość, siedzą w tym fajnym kolorowym studiu i się rozkosznie uśmiechają dosłownie przez cały czas. Może to narkotyki? Albo leki na poprawę nastroju, coś muszą brać nie ma bata, bo myślę sobie to niemożliwe jest być tak dziwnie zadowolonym nawet jak mówisz o tych uchodźcach za drutami, o zamachach, o powodziach, fakt faktem bardzo sucho i krótko.

Sucho i krótko. Zatrzymajmy się tutaj na suchą i krótką chwilę. Twitterowy świat ćwierkania, ograniczona ilość znaków, emotionki – samo gęste, konkretne wyrównane młotem pneumatycznym współczesnych mediów, które tracą zdolność przerobu tak zwanej treści, która jest jak pasza w wielkiej ubojni życia, modyfikowany pokarm w hodowli klatkowej, gdzie ocieramy się o siebie, gdzie jest coraz mniej miejsca i przestrzeni i coraz więcej ciśnienia. Uczestniczymy w świecie, czy to raczej „świat” nas ujeżdża, przytłacza swoją nachalną narracją o samym sobie. Dla człowieka, któremu udaje się stworzyć przestrzeń w swoim umyśle i mieć prawdziwą relację ze sobą ten świat jest coraz bardziej szalony. Osobiście miałem nadzieję, że ta pandemia czegoś nas nauczy, to gwałtowne zatrzymanie neurotycznego ruchu niejako wymusi na nas refleksję, będzie to rodzaj stosunkowo lajtowego crash testu ze skutkami naszego sposobu życia. To jednak było z mojej strony dość naiwne i życzeniowe myślenie, ponieważ do takich rzeczy się po prostu dojrzewa poprzez świadomy proces dekonstrukcji iluzorycznej natury tej sztucznej ludzkiej post rzeczywistości.

Czytam książkę. Ma krótki tytuł „Tech” i jest to tech moją fascynacją, bowiem jest lustrem naszej własnej mechanizacji, tego w jaki sposób niewolimy samych siebie. Jest to jedna z tych apokaliptycznych książek wpisanych w religijny sposób postrzegania rzeczywistości umysłu, który jest pewny, że tak się sprawy mają (czyli bardzo źle) i ukazuje nam bezwzględny determinizm świata technologicznego, bowiem nasze szalone umysły nie są w stanie się już zatrzymać. Funkcjonujemy na sterydach technologii, która stała się naszym środowiskiem naturalnym, protezą bez której już nie potrafimy żyć. Bez technologii nasz ludzki cywilizowany świat po prostu się rozpadnie, a my kompletnie nie jesteśmy w stanie funkcjonować poza jego „opieką” i bez jego „ochrony”. Jesteśmy jak wyhodowane w klatkach zwierzęta, które nigdy nie posmakowały życia poza klatką i naszym sztucznie wykreowanym sterylnym coraz bardziej bezdotykowym światem. Urodziliśmy się w samo programującym się zniewoleniu, które przekazujemy z pokolenia na pokolenie jak mutujący wirus. Ten wirus to skrajny i śmiertelny materializm, absurd szukania oparcia w czymś co ze swej natury jest nietrwałe, absurd ciągłej szamotaniny w poszukiwaniu bodźców i stymulacji, bo kiedy się zatrzymujemy, milczymy nie potrafimy tego wytrzymać, musimy robić i myśleć, musimy bez końca szukać szczęścia w tym co sprowadza na nas cierpienie i wciąż nie widzimy tego co jest oczywiste, że to my a nie nikt inny modelujemy w swoim umyśle i wrażliwości obraz świata i samych siebie, który jest kombinacją życzenia, wyobrażenia i nadziei. Rzadko jesteśmy realistami. Wariat przekonuje wariata, że szaleństwo jest spiskiem, ciągle szukając przyczyny swojego stanu na zewnątrz. Dlatego ten świat nie może odrobić swoich lekcji, nie może ewoluować, odczynić tych czarów i pogrąża się w otchłani narastającego cierpienia. Kiedy człowiek rozumie lekcję nietrwałości naprawdę ceni życie i budzi się w nim bardzo dużo współczucia dla siebie i innych, bo rozumie, że choć chcemy dobrze nie mamy zdolności rozróżniania, brakuje nam mądrości, spokoju i dystansu do własnych projekcji.

W telewizji jest, bo być musi, o nowej fali delta plus, która nadciąga z zachodu i głównie jest zainteresowana dziećmi w szkołach, bo przecież mamy wrzesień i rocznicę wojny i ataków króla orków na dwie wieże. Jednak wirus jest dosłownie we wszystkim nawet w porannym gotowaniu, tabelki, statystyki, wzrosty, wzrosty, nadciąga czarna śmierć już widać kontury, już czuć tą narastającą paranoję. Wieczorem podczas tych dzienników dojedziemy was faktami! Rzucimy na kolana, obezwładnimy dwój – myśleniem, że jest dobrze i bardzo źle jednocześnie, że realizujemy kolejny pięcioletni plan odbudowy komunistyczno – kapitalistycznej Polski 2.0. Nowy Ład ten sam skład – gangsta rap, dżender, tęcza, dżender, uchodźcy, wirus, wirus, wirus, gruby kardynał, flaga, obchody, wirus, wirus, wirus, coś ze sportu i monosylabowa rozmowa dnia z panem ministrem, który zapewnia nas, że Polska jest bezpieczna jak pas startowy na Okęciu, albo promocje w Biedronce. Spokojnie trzymamy łapę na gasnącym pulsie, mamy w banku centralnym terapię wstrząsową i adrenalinę z drukarki w postaci świeżych dolarów przywiezionych z pokojowej misji w Afganistanie. Spokojnie panujemy nad narracją, znamy się na klejeniu taśmy na dobrym zaciemnieniu niepokojących materiałów, na selekcji sygnałów. Ten miód to mleko, ten kraj rośnie, ten naród światły, bogobojny, wytrwały chroniony mocą świebodzińskiego Jezusa i uroczystości upamiętniających nie dopuści do realizacji planu ostatecznego zniewolenia przez babilońską ladacznicę ujeżdżającą technologiczna bestię, która pożera te młode nieświadome umysły wlewające się jak ciekły azot do smartfonów i żyjące w tym Wielkim Abdejcie, który niszczy stolicę apostolską podstępem postępu.

Całkiem niedawno poznałem człowieka, którego bardzo podziwiam. To szwedzki fizyk Gustav Bjornstrand. Powiedział mi, że nie ogląda telewizji, nie czyta gazet i czasopism. Odciął się od nich, ponieważ ma poczucie, że żyjemy w orwellowskim koszmarze i że wszystko, co teraz słyszysz, stanowi część procesu, który zamienia cię w robota.
A kiedy odwiedziłem Findhorn, spotkałem niesamowitego angielskiego eksperta od drzew, który poświęcił się ich ratowaniu. Właśnie wrócił z Waszyngtonu, gdzie lobbował na rzecz ocalenia sekwoi. Ma 84 lata i zawsze podróżuje z plecakiem, bo nie wie, gdzie będzie jutro. Zapytał mnie: „Skąd jesteś?”. Odrzekłem, że z Nowego Jorku. A on na to: „Ach, Nowy Jork. Tak, to bardzo interesujące miasto. Czy znasz wielu nowojorczyków, którzy ciągle mówią o tym, że chcą wyjechać, ale nigdy tego nie czynią?”. Odparłem, że tak. „Jak myślisz, co ich powstrzymuje?” – zapytał. Przedstawiłem kilka banalnych teorii. „Uważam, że przyczyna tkwi w czymś innym”. – powiedział. „Nowy Jork jest nowym modelem obozu koncentracyjnego – zbudowali go więźniowie i są bardzo dumni ze swojego dzieła. Egzystują w stanie schizofrenii, ponieważ pełnią jednocześnie funkcję strażników i więźniów. Dokonano na nich lobotomii i nie są zdolni do opuszczenia tego miejsca, a nawet postrzegania go jako więzienia”. Z kieszeni wyjął nasiono i oznajmił: „To jest sosna”. Zamknął je w mojej dłoni i dodał: „Uciekaj, zanim będzie za późno”. Problem w tym, dokąd się udać. To dość oczywiste, że cały świat zmierza w tym samym kierunku.

Fragment monologu z filmu: „My Dinner with Andre” z 1981 r.

W tym nowym cybernetycznym średniowieczu pijemy zimny browar z puszki Pandory, uśmiechnięci cofamy się w rozwoju kibicując sobie nawzajem, odkrywamy dawno odkryte, wyważamy otwarte. Te fantazje o moralności, zasadach, przykazaniach, które znikają kiedy chodzi o pieniądze, o przetrwanie, o biznes, kiedy chodzi o ja, mnie, moje. Nasze granice, nasze stolice, nasz sposób życia, nasza święta tradycja. Wszędzie jest tak samo, bo wszędzie światem rządzi ten sam zainfekowany egotyzmem umysł, który tak naprawdę nie ma wyznania, tradycji, swoistej kultury to tylko maski, przebrania, rekwizyty użyteczne podczas gry. Większość tego co z taką zaciętością bronimy to frazesy, puste slogany, zepsute zabawki. Deklaracje użyteczne podczas niekończącej się nigdy manipulacji, ponieważ w imię dobra mordujemy, w imię demokracji niszczymy, w imię lepszego jutro tworzymy coraz bardziej koszmarne dziś. Nie jestem lepszy od nikogo, nawet nie jestem dobry, mylę się tak często, że sam nie potrafię tego zliczyć, mam ataki megalomanii i przekonania, że wiem lepiej niż ty, że jestem kimś specjalnym. W coraz większym stopniu dociera do mnie, że świat byłby zdrowszym miejscem gdybyśmy potrafili patrzeć na siebie bez tych wszystkich urojonych ideałów, którymi próbujemy się zasłonić. Żyjemy w fikcji i tworzymy fikcję utrwalając ją poprzez te wszystkie sygnały hipnozy nadawane non stop. Przechodzę od świata do świata i wszędzie w pewnym sensie widzę to samo, ten sam syndrom ucieczki, czy TVN czy alternatywne kanały na Telegramie przytłoczenie czyjąś wizją, zdaniem, poglądem czyimś szaleństwem. Ta abstrakcja rodzi się bez końca, tak jak nasze myślenie. Z tego myślenia rodzimy urojone światy i zapominamy, że nic z tego nie jest ostatecznie prawdziwe to tylko koncepcja, którą utrwalamy własną wiarą i ostatecznie musimy w niej żyć. Powtarzać, powtarzać, bez końca powtarzać – to wystarczy, żeby słowo ciałem się stało.

Kiedy nie tworzymy własnego wewnętrznego świata, dystansu wobec myślenia stajemy się ofiarą cudzych myśli i poglądów, tracimy kontakt z czymś prawdziwym w nas samych, wówczas można nami manipulować, sterować, można nas używać. Wynosimy na pomniki selektywne wyobrażenia ludzi, urojone ideały, wybrany element z nieskończonej pełnej defektów i wad istoty ludzkiej i zaczynamy ją adorować, ponieważ czujemy się bezwartościowi, ułomni, gorsi, potrzebujemy świętego obrazka, relikwii. Koniec końców wszyscy kończymy w tym samym piachu, w tej samej ziemi i pozostają po nas zmyślone historie. Dobrze podziwiać to co w nas piękne i dobre, jednak warto widzieć też to co małostkowe, okrutne i złe – ponieważ to realnie ma większy potencjał zmiany tej rzeczywistości, kiedy potrafimy coś ze sobą zrobić, coś uzdrowić, być bardziej świadomym tego kim tak naprawdę jesteśmy. Żyjemy w terrorze narcystycznego egoizmu, ludzi których niszczy wygoda i bogactwo, którzy stracili serca, stracili czucie – stali się bezwzględni wobec słabszych od siebie. Tacy ludzie podejmują decyzje w tym świecie, takich ludzi podziwiamy i słuchamy, hipnotyzują nas z ekranów telewizorów i komputerów.

Dobrze przestać być żebrakiem i błagać o jałmużnę. Dobrze odkryć w sobie coś czemu możemy zaufać, coś czego nikt nam nie sprzedał jak kolejnego towaru. Dobrze wrócić do własnego życia do jego surowej i wspierającej postaci, która nie karmi wstydu i poczucia niższości, dobrze odzyskać godność i szacunek do istnienia, cieszyć się z każdej chwili, którą zsyła nam los, każdej lekcji, która wymaga naszej uwagi i obecności. Wtedy uzdrowimy tą chorobę, którą wszyscy jesteśmy zakażeni rozumiejąc jej istotę, jej funkcję i odzyskamy dar dobrego i uczciwego życia pozbawionego frazesów i pomników. Porzucimy próżnych bogów, których trzyma przy życiu nasza idiotyczna adoracja, skierujemy uwagę na to co ma prawdziwe znaczenie.

Zwykły wpis