Myślę, że wirusy komputerowe powinny być uważane za istoty żywe. Moim zdaniem mówi to coś o naturze ludzkiej, skoro jedyna forma życia, jaką udało nam się stworzyć do tej pory ma charakter czysto destrukcyjny. Stworzyliśmy życie na nasz własny obraz i podobieństwo.
Stephen Hawking
Profesor nie mógł uwierzyć w to co się dzieje. Jechał rowerze przez miasto i widział jeden wielki szpital psychiatryczny. Szaleństwo – ten turbo zaraźliwy agresywny wirus, który mutował każdego cholernego dnia. Społeczeństwo ludzkie okazało się zupełnie nieodporne na dżumę XXI wieku – pandemię nadinformacji. Przeciążone umysły ssaków naczelnych mutowały w sposób jakiego nikt nie był w stanie przewidzieć – otworzyliśmy puszkę spiskowej pandory i gówno uderzyło w wentylator z siłą bomby atomowej. Teraz mamy masową chorobę popromienną. Miasto ogarniał chaos demonstracji i kontrdemonstracji, już ciężko było się zorientować w tym wszystkim, bowiem były tysiące wersji rzeczywistości, a każda z nich coraz bardziej irracjonalna. Płaska ziemia, spisek kosmitów, agentury czarnych kapeluszy, pedofilskie sieci hollywoodzkich aktorów wstrzykujących sobie wywar z ludzkich emocji – to wszystko oplecione nadajnikami hipnozy 5 G, które transmitują chińskiego wirusa i przemieniają istoty ludzkie w krwiożercze zombie, które chodzi tylko po sklepach i wykupuje to chińskie badziewie, a później idzie do domu – żre, pije i zasypia przed telewizorem. Mało kto się obudził z tego pozornego przebudzenia, ponieważ to jest takie ekscytujące i twoje całkiem jałowe życie przeistacza się w podróż oświeconego bohatera, który spędził tysiące roboczogodzin przed komputerem odkrywając – tak zwaną prawdę, która podobno ma cię wyzwolić. Ludzkość wstawała z kolan by po raz kolejny się zgnoić – tak to mniej więcej dla Profesora wyglądało. Świat obrodził prorokami, mesjaszami, jasnowidzami, wróżkami, magami – na powrót zatoczyliśmy koło by wrócić do dobrze znanego magicznego świata baśni, mitów i legend. Być może nasza prawdziwa potrzeba polega na tym, by jednak wyemigrować z tego śmiertelnego ciała i tej dogorywającej planety do świata naszej kolektywnej fantazji – nigdy nie kończącego się serialu, gdzie każdy z nas będzie kimś wyjątkowym, jakimś superbohaterem obdarzonym super mocą. Ostateczna desperacka próba nadania sensu bezsensowi. Tęcze, swasty, Jezusy na krzyżach – język martwych płodów, pustych symboli, który mówi do nas monosylabami agresji i pogardy. Mordobicie o abstrakcję – to nam zostało – bronienie poglądów, pomników i uczuć religijnych – opuszczonych i zimnych pustostanów. Tak naprawdę jesteśmy bezdomnymi mutantami w otchłani wszechświata. Desperacja zrodzona z przerażenia śmiercią i psychofizycznym bólem, zaszczekanie ciszy i niezmierzoności istnienia.
Nasze poczucie siebie rozrosło się niebotycznie, szaleństwo zaczęło się indywidualizować, a następnie łączyć w grupy podobnych sobie. Zawsze chodzi o przetrwanie, prawo do własnego urojenia. Kurczowe ściskanie rozpadających się konstrukcji. Profesor patrzył na to wszystko z dystansem. Był kombinacją stoika z cynikiem i czuł, że tak czy inaczej „najlepsze” dopiero przed nami. Stworzyliśmy potwora wewnątrz naszych umysłów, który wciąż jest głodny, wciąż chce więcej i więcej…Kolektywne monstrum – technokratyczne pozbawione empatii średniowiecze. Warszawa krztusiła się hejtem – wylewał się zewsząd – jawny i brutalny coraz bardziej wszechobecny: policyjni pałkarze – miotacze rzucający się do gardeł na rozkaz stojący na straży kamieni, które zostały zaatakowane kawałkami kolorowych szmat przez nie-hetero normatywne dzieciaki, które jak wszyscy chcą mieć prawo do bycia tym kim chcą być – rzecz najbardziej oczywista pod słońcem. Stupor ciężkich butów toczący się jak walec, dudniące okrzyki wyrzucane z poczerwieniałych gardeł niczym serie z karabinów maszynowych: „Hindusi do Hin”! Wielka Polska! Żołnierze Chrystusa z pianą na pyskach szukający żeru, ściskające militarne różańce wyświęceni przez ojców pedofilów świętego kościoła, który stał się po prostu pośmiewiskiem w oczach swojego własnego Boga. Krztusiliśmy się własnymi wnętrznościami, wyżeraliśmy samych siebie – rzygając na siebie resztkami niestrawnych i przeterminowanych ideologii i doktryn, które nie sposób przełknąć nie powodując dysonansu poznawczego. Byliśmy zainfekowani abstrakcją, która pozbawiła nas realnego kontaktu z prawdziwym światem z egzystencjalną grozą mięsa, które rodzi się, choruje i umiera. Profesor nie mógł pojąć jak w obliczu tych bezlitosnych faktów możemy bez końca tworzyć taką ilość niepotrzebnego cierpienia – jak możemy walczyć o wymyślone sztuczne państwa, narodowości, religie i światopoglądy. Jak możemy umierać w imię czegoś tak urojonego? Zadawać sobie ból z powodu zupełnie nielogicznych ciągów myślowych, które zasłoniły zupełnie brutalną prawdę ludzkiego losu? Jak możemy gloryfikować cierpienie, tworzyć te wszystkie bożki męczenników, świętych z krwią w wykrzywionych z nienawiści pyskach, których żaden z żyjących nie widział na oczy. Kultywować bez końca modyfikowane na przestrzeni stuleci mapy, bowiem tyle zostało z tych wszystkich religijnych dróg i choć mogły to być naprawdę proste i bezpośrednie ścieżki zrobili z tego niekończącą się nigdy podróż na kolanach skazując pątników na „łaskę i zrozumienie” domniemanych kapłanów, którzy okazali się zwykłymi handlarzami iluzji.
Profesor był ateistą. Nie takim ostentacyjnym modnym przedstawicielem świeckiego państwa dobrobytu, a kimś kto wyczerpał w sobie tą pożądliwość, ten głód. Zatrzymał się na Placu Zbawiciela zaraz obok kościoła, gdzie niegdyś płonęła tęcza i zapalił kiepa. Miał długą posiwiałą brodę i jasne szkliste oczy w których gościł pogłębiający się niepokój. Miał na sobie koszulkę industrialnego bandu „Ministry” i wyćwiekowany szeroki pas oraz posrebrzany gruby łańcuch z kluczami wciśniętymi w przednią kieszeń. Wyciągnął z portfela pięć złotych z wygrawerowanym kościołem Mariackim i wrzucił do kubka po kawie siedzącego obok żebraka. Opływająca luksusem nędza, która bez ustanku zaszczepia umysł nędzarza z pokolenia na pokolenie. Patrzył przez uchylone drzwi do wnętrza opustoszałego kościoła, który wyglądał jak wygłodniały dogorywający wieloryb wyrzucony na zaśmieconą po wielkiej imprezie plażę pełną otępiałych przepitych i przejedzonych otumanionych ciał. Dogasił papierosa i wszedł do środka. Usiadł w jednej z ostatnich ławek i patrzył na ołtarz. Cisza była przepełniona bezdusznością i wrzaskiem umęczonych ciał. Ofiary ludzkiej pychy i bezgranicznej ignorancji, która uczyniła z siebie żądnego krwi krwawego Boga duszącego pełne witalności istnienie, przemieniającego wszystko w martwy proch. W imię Ojca, Syna i Ducha. Po zmęczonej twarzy Profesora płynęły łzy. To była jego modlitwa. Żadnego błagania i próśb. Nic. Tylko To.
Umył ręce wodą święconą i wyszedł.
Przez ulicę Marszałkowską przetaczał się gęsty jak zredukowany ocet balsamiczny Tłum. Masa. Precz z pedałami! Pedofile do gazu! Adolf wracaj – jest robota! Takie nieśli sztandary. Krzyczeli z całych sił w obronie swoich wartości, swojej wiary. Człowiek. Istota wrażliwa i myśląca, udekorowanie miliardów procesów w tym oto pochodzie, który był jak rozlewająca się po ulicach smoła parująca nienawiścią i chęcią mordu. Zło dobrem zwyciężaj – chciało się krzyknąć. Co im uczynisz – mnie uczynisz. Na nic to. Kompletnie. Dwa tysiące dwadzieścia lat. Nieskończona hańba krwawych wojen, bezmiar wbitych w ziemię krzyży, niewyrażalna w żadnej skali ilość żarliwych modlitw, pokut i pielgrzymek i oto masz przed sobą Panie – Świadectwo. Mało im cierpienia, pragną jeszcze, więcej, dotkliwiej do samego szpiku kości, do połączeń nerwowych do samego rdzenia.
Kult bólu.
Godząc się z brakiem nadziei możecie odzyskać spokój. Porzucając ślepe drogi, paląc mapy i relikwiarze wrócić do prostej prawdy – pozbawionej upiększeń, ozdobników – nagiej ludzkiej sytuacji przed całym tym religijnym myśleniem. Odkryć lęk, strach, przerażenie, miłość, współczucie, radość – surowe, pełne soków mięso egzystencji. Prawdę pozbawioną opisu i interpretacji. Ujrzeć siebie to ujrzeć innych ludzi. Poczuć nasze zagubienie i desperację w obliczu nieznanego. Profesor nie wierzył nikomu dlatego wierzył wszystkim. Był tym który nie wie i wciąż powtarza to samo pytanie: Człowieku kim jesteś poza tym myśleniem?
Profesor wyciągnął jabłko z plecaka i ugryzł. Było słodkie i soczyste. Dobre. Ujrzał przed sobą człowieka w koszulce z Jezusem i z różańcem zawiniętym wokół zaciśniętej pieści z którego nabrzmiałych płuc zadudniło w jego stronę:
– Ty pedale w dupę jebany! – krzyczał człowiek z Jezusem na piersi.
Profesor z całej siły rzucił w jego stronę nadgryzione jabłko, które eksplodowało z głuchym hukiem na jego twarzy.
Czasem w zagadce jest tylko jedna dobra odpowiedź.