EGO – TRIP

68397976_2618184794879846_2430391498815045632_o

Miasto – powiększająca soczewka skupiająca masę. Współczesne życie -zorganizowane rozproszenie na masową skalę. Człowiek – produkt masowy. Masowa religia, masowa rozrywka, masowa kultura, edukacja, służba zdrowia, mass media. Nadpodaż. Przepełnienie. Pięciosekundowe zakłócenie w historii wszechświata, skurcz podczas porodu nowego wymiaru istnienia. Współistnienie przeciwieństw – ogromnych możliwości i niemożliwości, dostępu i ograniczenia. Spektakularny w swoim rozmiarze sukces – porażka gatunku, który jest jednocześnie katem – ofiarą, geniuszem – imbecylem, twórcą i niszczycielem.

Cztery pieczęcie są jak herbata, a wszystkie środki, dzięki którym wprowadzamy je w życie – praktyki, rytuały, obyczaje i różne gorsety kulturowe – to czarka. Umiejętności i metody są widoczne i namacalne, prawda – nie. Wyzwanie polega na tym, by nie skupiać się na czarce. Ludzie wolą siedzieć w cichym miejscu na poduszce medytacyjnej, niż kontemplować, co może nadejść pierwsze: następny dzień czy następne życie. Zewnętrzne praktyki są widoczne, toteż umysł szybko etykietuje je jako „buddyzm”. Zaś pogląd, że „wszystkie rzeczy złożone są nietrwałe” nie jest namacalny, więc trudno nałożyć nań etykietkę.

Dzongsar Dżamjang Kjence „Jak nie być buddystą”

Jak pisze Yuval Noah Harari w „Sapiens. Od zwierząt do bogów” najbardziej twórczym okresem w historii ludzkości był czas zbieraczy – łowców, okres poprzedzający rolnictwo i osiadły tryb życia, kiedy każdy przeciętny żyjący wówczas człowiek musiał posiadać niezliczoną ilość umiejętności potrzebnych do przetrwania, niezwykłą i bardzo pragmatyczną wiedzę o naturze i żyjących wokół niego zwierzętach, prowadził aktywny nomadyczny styl życia, a jego dieta okazała się najbardziej zróżnicowana i bogata w dziejach. Żył w małych i dynamicznych społecznościach nieznających jeszcze struktur kulturowych i politycznych, a jego duchowość była żywa i elastyczna w przeciwieństwie do późniejszych zrytualizowanych masowych form mechanicznych religii, które pozwoliły na stworzenie w umysłach ludzkich „modułu” podległości względem algorytmu Władzy.

Panowanie „prawd objawionych” stało się tym samym początkiem terroru strachu i uległości względem powołanych do urojonego życia abstrakcji. Wirusem – nośnikiem infekującym system odporności zdrowego rozsądku i zdolności do samodzielnego poszukiwania wiedzy i zrozumienia. Większość ludzi stała się wyznawcami, naśladowcami, powielaczami wzorców i szablonów – masą do tworzenia betonowych konstrukcji polityczno – kulturowych bazujących na dominacji dualizmu Władzy – Podległości, gdzie kluczową rolę odegrała właśnie mechaniczna religia oparta na braku bezpośredniego doświadczenia powołując do życia instytucje Wiary. Ślepa i naiwna wiara oparta na irracjonalnej i podświadomej części ludzkiej świadomości stworzyła swoisty emocjonalny związek z Abstrakcją wykorzystując całe spektrum technik manipulacji ludzkim umysłem, by w rezultacie uwarunkować nas w nieskończonym loopie – zapętleniu ego – tripu.

Zrzut ekranu 2019-10-10 o 17.57.54

Na podatnym na krótkotrwałe mody Zachodzie, który z zazdrością spogląda na wszystko, co tybetańskie, ale zarazem niemal ignoruje prawdziwe praktyki duchowe Wyżyny Tybetańskiej, produkuje się filmy, tworzy ośrodki medytacji, organizuje charytatywne koncerty rockowe, wydaje bestsellery od trudnych tekstów filozoficznych po poradniki psychologiczne i zawierające wskazówki, jak „zbuddyzować” biznes. Można odnieść wrażenie, że niemal każdy próbował kiedyś jakiejś praktyki duchowej wywodzącej się z Azji, albo w formie kursu jogi, albo medytacji, albo powtarzając sylabę om, by się uspokoić. Obecnie w Stanach Zjednoczonych i Europie istnieje co najmniej tysiąc osiemset ośrodków buddyzmu tybetańskiego. Około osiemnastu milionów ludzi w Ameryce Północnej ćwiczy jakąś odmianę jogi w ośrodkach sportowych, prywatnych studiach i miejscach publicznych.

Dla wielu ludzi Wschód stanowi antidotum na zachodnią anomię, holistyczną przeciwwagę dla naszego chaotycznego życia. Wkładamy więc obcisły dres, zwijamy matę do jogi i uderzamy w poduszkę do medytacji tego samego dnia, kiedy wykłócaliśmy się o rachunek za komórkę z kimś z call center w Indiach. Wciąż szukamy azjatyckiej mądrości, by się skupić, odstresować i zyskać czas na zastanowienie się nad tym, o co chodzi w życiu. Wierzymy, że nauki, z których czerpiemy, są autentyczne i że stanowią klucz do jakiejś ukrytej prawdy.

Scott Carney „Śmierć na Diamentowej Górze”.

Jednocześnie pozwoliło na organizację i porządek, dało ludziom nadzieję i siłę w zderzeniu z bezsensem chaosu i bezsilności wobec natury, stworzyło tożsamości i zaspokoiło potrzebę przynależności. Nie wiem czy jest w nas większa potrzeba niż poczucie sensu i znaczenia. Poczucie, że istnieje ukryty porządek i plan, że to wszystko dokądś zmierza, gdzieś prowadzi, coś z naszego życia wynika – wydaje się najważniejszym czynnikiem, motorem działania, tajemnicą wiary. W tym rozumieniu wiara jest dla mnie bardziej zaufaniem do tego, że proces ewolucji świadomości nie ma końca i punktu docelowego – jest istotą życia, dynamicznym i nieskończonym procesem poznania, uniwersalnym prawem życia wykraczającym poza ograniczenia formy, czasu i przestrzeni.

Coraz trudniej określić swój pogląd, skondensować nieskończoność do umownych ram. To w pewnym sensie esencjonalny absurd. Kondycja ludzka jest dla mnie pływaniem w oceanie absurdu – rozumianego jako nieskończoność przeczących sobie wzajemnie wymiarów, poglądów, uogólnień, teorii i „prawd”. Absurdalność to próba zrozumienia, toczenie głazu bez końca – syzyfowy spisek neuronów – jednak wysiłek ten tworzy nowe drogi poznania, nowe wymiary i rzeczywistości. Tworzy nowe iluzje za którymi można pójść i w które można uwierzyć. Gdy przestajemy tworzyć, stajemy się wytwarzani w pełni podlegli nieskończonym wpływom, stajemy się atomem scalającym masę, komórką nowotworu. Uległym, biernym Produktem. Moda, trend, sugestia – chłonna śluza podświadomości – goszcząca wszelkie nadzieje i obietnice – puste wnętrze czekające na apodyktycznych gości, wszelkiej maści guru o podejrzanej pewności względem tego wszystkiego czego nie jesteśmy w stanie ujrzeć i doświadczyć, jak odkładana w nieskończoność obietnica spełnienia. Zwyczajność jest w pogardzie, pozorna wyjątkowość i egzotyczność staje się najlepszym towarem do sprzedania, bezpieczna droga naśladowcy pełna gorliwej wiary i oddania karmionej egotycznej skłonności do osiągania kolejnych urojonych poziomów urojonego rozwoju – warstw pęczniejącej skorupy, ciągłe kąsanie Wybawcy – Żywiciela – pożeranie ciała – karmienie Pasożyta – Ego. Często w tak zwanej „duchowości” mówimy o wolności, lecz sama „droga” jest jej przeciwieństwem, ponieważ w gruncie rzeczy nie chcemy być wolni, chcemy zależeć, należeć, być częścią Sprawy, być w szeregach tych co wiedzą, są dobrzy, rozwijają się. Duchowość stała się biznesem, bezkresnym żerowiskiem nawożonym naiwnością i egotycznymi skłonnościami do wybicia z pogrążonego w apatii i odrętwieniu tłumu. Kolorową szatą, zestawem dopasowanych klocków do budowania zamków z piasku nad wzbierającą falą pogrążonego w chaosie świata.

Jesteśmy zagubieni i zdezorientowani. Szukamy nadziei z coraz większą desperacją, ponieważ znany nam świat mutuje w sposób, którego nie rozumiemy, szukamy oparcia, pocieszenia tych, którzy to rozumieją i nie popadają w depresję i zwątpienie, szukamy tych, którzy znają drogi wyjścia poza terror materialistycznej jałowej egzystencji. Myślę, że takich ludzi jest naprawdę mało i raczej wątpię by byli częścią duchowego biznesu. Większość coś sprzedaje, czymś kupczy coś obiecuje. Większość dopasowuje swoje duchowe produkty do potrzeb rynku, a rynek ten jest zjawiskiem irracjonalnym przesyconym nadmiarami podaży, rynek ten nie zna prawdziwego głodu, czegoś pierwotnego – dogłębnej świadomości natury cierpienia i fundamentalnej nietrwałości. Ponieważ ten rynek jest Ucieczką.

Przyznać się, że tak naprawdę nie wiem. Nie rozumiem. Przyznać się, że mało we mnie wiary. Przyznać się, że wbrew pozorom podziwiam ludzki trud i zmagania, który nie jest oparty na przekonaniu, na wierze a oparty jest właśnie na zwątpieniu i niepewności. Przyznać się, że dobroć, która nie jest programem działania z nadzieją na nagrodę jest najbardziej czystym z możliwych odruchów. Przyznać się, że postrzegam rzeczywistość poprzez pryzmat własnych ograniczeń i nie mam do zaoferowania nic prócz chwili szczerości. Przyznać się, że jestem skorupą naleciałości i wpływów – produktem świata warunków. Produktem skazanym na rozpad. Kumulacją wrażeń, odruchów, przekonań i koncepcji. Loterią poglądów.

Widzę konstrukcję, która z całych sił próbuje zachować stabilną formę, stać się obiektem godnym podziwu i uwagi. Być tym to cierpieć, to walczyć, to wciąż bez końca potwierdzać. Jednak gdzieś w rdzeniu w najbardziej odległym miejscu rozpoczyna się Proces Rozpadu. Mam wrażenie, że czas w jakim żyjemy jest Wielką Mową, Wielkim Nauczaniem na każdym możliwym poziomie, w każdy możliwy sposób i jest to nauczanie dostosowane dla każdej istoty na tej planecie. Każdy z nas rozumie to inaczej na swój unikatowy sposób. Mistrz ten nie ma formy, jest pozbawiony szat, nie czyni ceremonii i rytuałów. Tym samym nie może być obiektem kultu i oddania. Nie oferuje żadnej drogi, ścieżki i podróży w którą możemy ruszyć.

Jest tylko pozbawione obietnicy Nauczanie.